„Wszystkim można być”, czyli narodowa sztuka życia w nieprawdziwym świecie

Część I Wszystkim można być. Takie właśnie szokujące stwierdzenie, zanotowane przez Antoninę Kłoskowską w książce Kultury narodowe u korzeni (Warszawa 1996), pada z ust jednego z respondentów badaczki pytanego o przynależność narodową. Badaniem objęta została niewielka grupa przedstawicieli tzw. białoruskiej mniejszości narodowej. Jak stwierdza autorka, wykorzystano w nim biografie sześciu przedstawicieli młodej inteligencji pochodzenia chłopskiego, a także życiorysy starszej generacji (osoby urodzone przed 1931 rokiem), mieszkańców jednej z gmin na południe od Bielska Podlaskiego. Jest to więc bez wątpienia gmina ukraińskojęzyczna, co wynika też z wypowiedzi jednego z jej mieszkańców, określonego jako Robotnik: Robotnik zaczyna od deklaracji: „Ja czuję się Polakiem […] tu w Polsce mieszkam i jestem Polakiem”, ale dalej stwierdza: „Narodowości jestem białoruskiej, ale jestem Polakiem, bo w Polsce mieszkam cały czas, od dziada, pradziada”. Jeszcze dalej mówi: „My niby jesteśmy Białorusini, a białoruskiego języka nie znamy”. Język swój określa jako chachłacki, „podobny pod ukraiński”. A co z tym, że „można być wszystkim”? To stwierdzenie należy też do przedstawiciela „starszej generacji”: Rencista po trzech klasach szkoły powszechnej przed wojną, zaczyna od określenia podobnego jak dziadek Sekretarki: należy do narodu „rodzonego, prawosławnego”, ale dalej uznaje, że jest Polakiem, „bo w Polsce rodzony […]. Wszystkim można być […] my jesteśmy Polakami, bo tu mamy Polskę”. Kolejarz, który daremnie dążył do studiów wyższych, mówi: „Jako obywatel, to jestem polski […] do którego narodu ja by siebie zaliczył, to ja sam nie wiem […]. Bo nie mogę ja przyznać, że jestem Białorusinem […] jestem pra… [wosławny] no mniej więcej zaliczam siebie jako do narodu białoruskiego”. Te rozważania, kuriozalne dla osoby „od kołyski” wychowywanej w poczuciu przynależności do określonego narodu, przypomniały mi się w trakcie lektury niedawno wydanej powieści Włodzimierza Pawluczuka – Judasz (Warszawa 2004). O czym jest ta książka? Takie pytanie, wraz z próbami odpowiedzi na nie, zostało umieszczone na ostatniej stronie okładki. Zdaniem autora jest to książka o zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z panem Bogiem, o miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Marek Zaleski stwierdza zaś, że to opowieść o ludzkich głodach – seksualnym i religijnym – o związkach erotyki i polityki, erotyki i religii, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej prawosławnej religijności sekt apokaliptycznych, tajemnicy i manipulacji wreszcie. Wszystko to w tej książce z pewnością jest. Ale moim zdaniem podstawowe osiągnięcie tego dzieła to literackie odkrycie faktu, że zarówno młodemu bohaterowi powieści – Saszce z położonej kilkanaście kilometrów od Hajnówki niewielkiej wsi Kamień (pomiędzy Kuraszewem i Tyniewiczami) – jak i całemu jego pokoleniu przyszło żyć w świecie, który wskutek Wielkiej Wojny, rewolucji i zmiany państwowych granic utracił cechy prawdziwości uświęconej przez tradycję – odczucie, że „tak było zawsze”. Sieroty po prawosławnym carze Saszka jednak cały czas miał wrażenie jakie­goś fałszu, sztuczności. Wszystko, co prawdziwe i rzeczywiste, było przed wojną, za cara. Przed wojną były prawdziwe wesela i prawdziwe święta: Wielka­noc, Boże Narodzenie, zapusty. Prawdziwe zabawy i bójki na zabawach. Prawdziwe lasy i prawdziwe po­la. W lasach były wilki prawdziwe, na polach straszyły duchy, wiedźmy i zmory. Prawdziwe były mrozy zimą i upały latem. Teraz wszystko jakoś inaczej, nie tak, w ćwierć drogi, bez rozmachu i pewności. Cerkiew też nieprawdziwa. Zamiast w mosiężne dzwony, biją w relsy żelazne, pop nadal prawi o piekle, ale jakoś bez przekonania. Wiadomo, że nikt z mężczyzn w to nie wierzy. Baby to może jeszcze… Modlą się za władzę – nie wiadomo jaką i nie wiadomo czyją. Władza też nieprawdziwa. Prawdziwa władza to władza carska. Osobom wychowanym na polskich podręcznikach historii trudno jest powiedzieć coś dobrego o panującym w Imperium Rosyjskim reżimie społeczno-politycznym, którego symbolem był samowładny monarcha – car. Tym bardziej sentymentu do „carskich czasów” nie ma też historiografia ukraińska – zwalczanie wszelkich przejawów ukraińskiej odrębności narodowej były przecież kamieniem węgielnym polityki wewnętrznej władz rosyjskich. Jednak na Północnym Podlasiu przed I wojną światową nie było żadnego „separatyzmu”, który na narodowym tle mógłby doprowadzić do narodowego konfliktu „małoruskich” prawosławnych włościan z „wszechruskim” carem i zarazić ich wizją ułożenia życia społecznego na narodowo-demokratycznych osnowach. Trwała tutaj natomiast polsko-rosyjska (katolicko-prawosławna) walka. Znaczącą rolę odgrywała w niej zarówno Cerkiew, jak i oświata. W organizowanych masowo od lat 80. XIX w. szkołach dla ludu intensywnie zaszczepiano poczucie lojalności wobec rosyjskiego państwa i cara, hymnem-modlitwą za którego kończono lekcje: Boże Caria chrani. Silnyj, dierżawnyj carstwuj na sławu nam car’ prawosławnyj! Carstwuj na sławu nam, carstwuj na strach wragam, da budiet bezsmiertnyj twoj carskij rod, pust’ błagodienstwujet Russkij Narod! Gdy mieszkańcy ukraińskojęzycznych wsi pod Bielskiem i Hajnówką (wśród nich i Kamienia, z którego pochodził bohater książki Pawluczuka, określony przez wydawcę jako prosty chłopak z białoruskiej wioski) powracali z bieżenstwa, ich tradycyjny świat, którego gwarantem miał być car prawosławnyj, już nie istniał. Car-Batiuszka zginął od bolszewickich kul, na miejscu opuszczonych w 1915 r. domów zastawali z reguły zgliszcza, a władza odrodzonej Polski, która zajęła miejsce niegdysiejszej Rasiei-Matuszki, odbierała cerkiewne majątki, ograniczała do minimum ilość prawosławnych parafii i też wymagała lojalności. Trzeba było więc nie tylko odbudowywać zniszczone gospodarstwa, ale i uczyć się życia w nowym świecie, w którym wszystko było już „nie takie”. „Czy ty to rozumiesz?” Jedną z nowości była kwestia poprzednio chowana za hasło jedności narodu russkiego, w ramach którego Małorusom i Białorusom przypadały role bratnich plemion, podporządkowanych wielkiemu plemieniu Wielkorusów. Nowa polska władza w ramach swojej polityki statystyczno-narodowej uznała, że im mniej Ukraińców tym lepiej i ukraińskojęzyczny (małoruski) lud prawosławny w granicach włączonych do Polski powiatów gub. grodzieńskiej i pińskiej (w czasach carskich wchodziły w skład tzw. Kraju Północno-Zachodniego) obdarzyła urzędowym mianem Białorusinów. Podobnie postąpiły też bolszewickie władze w Moskwie, z których inicjatywy w 1923 r. powołana została autonomiczna sekcja podziemnej Komunistycznej Partii Polski – Komunistyczna Partia Zachodniej Białorusi. Jako teren jej działania wyznaczono obszar dawnego Kraju Północno-Zachodniego – woj. białostockie, poleskie, wileńskie i nowogródzkie, który zaczęto odtąd nazywać Zachodnią Białorusią. Zgodnie z planami snutymi w Moskwie terytorium to miało być odebrane Polsce i przyłączone do ZSRR – jako część Białoruskiej SRR. Jako że Saszka w swej młodzieńczej biografii miał epizod „marynarza Czerwonej Floty” również jego próbowano wciągnąć w działalność komunistyczną – okraszoną hasłami o walce za wyzwolenie Białorusi i połączoną z próbami mówienia językiem białoruskim. Miejscem wtajemniczenia miało stać się konspiracyjne zebranie Komsomołu na polanie w lesie pod Łosinką, któremu przewodniczył znajomy Saszki, pochodzący ze wsi Zbucz Alosza, który związał się z bolszewikami podczas pobytu w bieżenstwie. Alosza zagaił zebranie. Powiedział o powołaniu Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi. Rewolucyjna młodzież będzie wiernym sojusznikiem partii w walce o wyzwolenie ziem białoruskich spod polskiej okupacji. Potem udzielił głosu przybyłemu z centrali gościowi, towarzyszowi Mellerowi, żeby wygłosił wykład na temat dzieła Lenina „Materializm a empiriokrytycyzm”. (…) Saszkę zdziwił język, jakim mówił prelegent i jakim witał go Alosza. Obaj mówili, a raczej usiłowali mówić po białorusku. Saszka znał tę mowę ludzi spod Grodna i Wołkowyska, ale nigdy nie słyszał, żeby tak mówił człowiek z miasta, pop czy nawet chłop w urzędzie. Kiedyś mówiło się po rosyjsku, teraz – po polsku. Tak mówiących mieszkańcy okolic Hajnówki nazywali Lićwinami lub, obraźliwie, dzierkaczami, ze względu na charakterystyczne miękkie „dzie”. Ich mowę nazywano dziekaniem. Lićwiny zaś mieszkańców okolic Hajnówki nazywali Matanami. Ich mowa, podobnie jak na Polesiu, była twarda. Tak mówił w domu Saszka; w mieście albo z gośćmi ze świata mówił po rosyjsku albo po polsku. Zdziwiło więc Saszkę, że Alosza, sam z Matanów, zamiast mówić po swojemu, tak jak z Saszką na bazarze, mówi po lićwińsku i że tak też usiłuje mówić przybyły ze świata prelegent. Szło mu zresztą nieskładnie i szybko przeszedł na mowę podobną do rosyjskiej. Saszka próbował później dociec sensu próby używania przez Aloszę i „towarzysza z centrali” obcego dla słuchaczy języka: – Dlaczego ty i gość mówiliście po lićwińsku? Alosza roześmiał się, a potem rzekł z powagą: – Oj, Saszka, Saszka, nie dokształcasz się. Nie rozwijasz się. Musisz częściej przychodzić na nasze zebrania. To żaden lićwiński, tylko język białoruski. Nasz ojczysty język. Rozumiesz? Jest wielki naród białoruski i my walczymy o jego wyzwolenie spod polskiej okupacji. I to jest nasz rodzony język, w którym trzeba rozmawiać. My jesteśmy Białorusinami. Czy ty to rozumiesz? Tłumacząc to, Alosza był wyraźnie poirytowany. Wyglądało na to, że sam nie był pewien tego, co mówił, i być może dlatego się denerwował. Tak to odczuł Saszka. – My przecież jesteśmy Ruscy – powiedział Saszka. – Prawosławni. – Ruscy, Saszka, to są wszyscy – wyjaśniał Alosza. – Wszyscy rewolucjoniści – dodał po chwili. – Ruscy to są wszyscy prawosławni – rzekł Saszka. Wydawało mu się, że wypowiada prawdę oczywistą, jak dwa razy dwa jest cztery. Tak przecież było z dziada pradziada. „A towarzysz Meller też jest Ruski?” Równie niedokształcony okazał się Saszka w kwestii przynależności narodowej – chociażby towarzysza Mellera: Saszce jednak było nie do śmiechu. Czuł się zagubiony w tym świecie pełnym sprzecznych słów. A tu jeszcze ta białoruskość i ruskość rewolucjo­nistów. – No dobrze – zapytał po chwili – a towarzysz Meller też jest Ruski? – Towarzysz Meller – zaczął Alosza, zastanawiając się nad każdym słowem – towarzysz Meller jest Żydem. Z pochodzenia. Ruskim Żydem. Jak każdy rewolucjonista jest Ruski. Ale jest założycielem Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, więc jest Białorusinem. Saszkę skołowało to do reszty. Alosza musiał to zauważyć, bo dodał: – Co ty, Saszka, tak się uczepiłeś do tych na­cji? Nacja, religia, rasa – wszystko to bez znaczenia. Dla rewolucjonisty jest tylko jedna nacja i jedna religia: rewolucja. Tak więc dawną wiarę w ruskiego cara miała zastąpić wiara w ruską rewolucję, której w Moskwie oddawano cześć pokłonami przed zabalsamowanym truchłem „wiecznie żywego” Lenina, a w łosinczańskim lesie obrzędem czytania jego filozoficznych tekstów przed mającą w najlepszym razie po kilka klas „carskiej szkoły” wiejską młodzieżą: Z ust prelegenta sypały się słowa coraz zawilsze, coraz bardziej tajemnicze, mocne, wzniosłe, niezwykłe. Saszka miał wrażenie, że jest świadkiem jakiegoś bardzo ważnego wydarzenia. Słuchał oto człowieka, który znał niepojętą dla zwykłego śmiertelnika tajemniczą prawdę. Człowiek ten przyszedł stamtąd – nie wiadomo zresztą skąd, nie wiadomo kim jest, gdzie się urodził, gdzie mieszka, co robi. Wiadomo tylko, że jest z owego tajemniczego, niewidocznego świata, gdzie się rozdaje prawdę w jej czystej postaci. W tych warunkach kwestią wiary i prawowierności stawało się traktowanie wszystkiego zgodnie z nakazem partyjnej władzy, która „ma zawsze rację”. Więc i narodowość swoją i cudzą należało traktować z odpowiednią dowolnością – jako pochodną partyjnych funkcji lub zasług. Już w końcowej części powieści kolejny wykład w tej osobliwej szkole narodowej samowiedzy daje Saszce „bałachowiec” Wiktor, będący w rzeczywistości zakonspirowanym funkcjonariuszem radzieckich organów bezpieczeństwa, który stwierdza: Jestem Niemcem. Z Estonii, więc jestem Estończykiem. Ruskim, bo moja mama była pra­wosławna. Jestem też Białorusinem. – Nieznajomy roześmiał się. – Oficerem Białoruskiej Armii Narodo­wej generała Bałachowicza. A więc – wszystkim można być… W zależności od sytuacji. Naród bez Księgi Saszka jednak komunistycznym aktywistą walczącym o wyzwolenie Białorusi spod polskiej okupacji nie został (jak stwierdził podczas jednej rozmów z Wiktorem: Zawsze jest jakaś okupacja, ale po co zaraz walczyć?). Nasz bohater zwrócił się natomiast w stronę religii, przyłączając się do sekty „proroka” Illi w Grzybowszczyźnie, a nawet stając się jednym z jej „apostołów”. Wcześniej jednak, podczas wybierania ziemniaków z jamy stracił na chwilę świadomość i miał wizję rozmowy z Bogiem, który dał mu Księgę Przeznaczeń podlaskiego ludu prawosławnego: …wszystko kręci się według pewnych zasad, dla każdego narodu innych. Te zasady też trzeba było spisać – oddzielnie dla każ­dego ludu, wiary, języka. Kupa roboty. Powstała z tego cała biblioteka. Szatan to spisał. Wszystko się mieści w czwartym niebie, każdy lud ma tam swoją księgę. – Czy i nasz prawosławny lud też ma? – Oczywiście – uśmiechnął się Bóg – kazałem ją właśnie dostarczyć – rzekł, wysuwając jedną z szuflad. – Oto ona. – Bóg wyjął starą księgę w postrzę­pionej skórzanej oprawie. Saszce oczy rozbłysły. Chciał zapytać, czy może zajrzeć, ale wydało mu się to niestosowne. Bóg odgadł myśli Saszki i powiedział: – Dam ci ją. Weź ze sobą, zresztą sam wi­dzisz, że jest bardzo stara. Muszę dać archaniołowi Michałowi polecenie, żeby przygotował z Szatanem nową wersję do zatwierdzenia. Ale z tej też dużo się dowiesz. Tylko pamiętaj: nie możesz jej otwierać ani do niej zaglądać. Otworzysz ją w cerkwi równo o pół­nocy i będziesz czytać do pierwszego piania kogu­tów. Potem zamkniesz i czytać zaczniesz następnej nocy. Zrozumiałeś? – Tak, o Wszechmocny – … Читати далі „Wszystkim można być”, czyli narodowa sztuka życia w nieprawdziwym świecie