ІСТОРІЯ,  ЛЮДИ,  Наші статті

Roman Awramenko: Korzenie moje są w Bielsku

Będąc jeszcze studentem, przeglądając rocznik 1957 wydawanego w Warszawie ukraińskiego tygodnika “Nasze Słowo” natknąłem się na listy z naszych stron, m.in. była tam korespondencja zatytułowana Pidlaszsza czekaje na swoju kulturu, a podpisana N. Awramenko (nr 44). Obszerne fragmenty zostały później opublikowane w tłumaczeniu na język polski w jednodniówce “Bilszczanyn”, wydanej w 1990 r. przy okazji wyborów samorządowych. Warto zapoznać z nimi i czytelników “Nad Buhom i Narwoju”:

20 lat pracowałem na terenie obecnych trzech powiatów bielskiego, hajnowskiego i siemiatyckiego. Do 1952 r. tworzyły one jeden powiat bielski.

Tutaj już przed 1939 r. istniały ukraińskie grupy teatralne i chóry w Kleszczelach, Orli, Hajnówce. Zaczął już pojawiać się “Kobzar” Szewczenki, dzieła Iwana Franki, Stepana Rudańskiego. Zaś przyjazd ukraińskiego wędrownego zespołu teatralnego czy chóru ściągał, nawet z odległych wsi, wielkie masy ludzi.

Dla ludności tych właśnie powiatów, w większych miejscowościach otwarto obecnie białoruskie szkoły podstawowe i licea. Ludność określono jako białoruską. Czy odpowiada to rzeczywistości ? Podaję fakty: mieszkańcy wsi Nowosady (koło Hajnówki) nazywają mieszkańców sąsiedniej wsi “Litwinami”. A to są właśnie Białorusini, jak i ogół ludności za rzekami Narewka i Narew.

Licealista białoruskiej szkoły w Bielsku, Konstanty Burak, po zakończeniu szkoły musi się uczyć ukraińskiej literatury aby czytać ojcu i dziadkowi, we wsi Lewki koło Bielska, pewne książki. Ponieważ oni mówią tak: “ Kiedyś czytałem «Kobzar» i wszystko było zrozumiałe, nasze ojczyste, a teraz ty czytasz, my słuchamy: niby to coś i podobnego, ale nie nasze!”

Trzeba w jak najkrótszym czasie zbadać sprawę i naprawić tą, tak oczywistą, pomyłkę. Lecz najważniejsze to rozbudzenie z wiekowego snu większości tutejszych “chachłów”, “prawosławnych”, “prostych”, aby nareszcie ocknęli się o powiedzieli “kim są, czyimi dziećmi, jakich ojców? Kim i za co zakutych”.

O autorze korespondencji udało mi się dowiedzieć tylko tyle, iż był on emigrantem z Naddnieprzańskiej Ukrainy, który od lat międzywojennych pracował jako inżynier przy budowie okolicznych dróg, jego zaś rodzina — rzekomo całkowicie już spolonizowana — mieszka poza Bielskiem. Nie miałem więc większej nadziei na bliższy kontakt.

Aż oto w kwietniu br. otrzymałem list od pana Romana Awramenki, który zainteresował się moimi artykułami, publikowanymi w 1994-1995 r. na łamach wydawanego w Bielsku “Tygodnika Podlaskiego”. Pisał on: Zdziwi Pana na pewno mój list, jak i stwierdzenie, iż od przeszło roku pragnę nawiązać z Panem ściślejszy, a może też trwały kontakt, obejmujący wiele dziedzin, z których najważniejszą jest Bielsk i Podlasie, a szczególnie jego ukraińskojęzyczna część między Bugiem a Narwią, która, m.in. dzięki Panu, odnajduje swoją świadomość narodową, zagubioną częściowo, ale odradzającą się dzięki przetrwaniu mowy, tradycji, zwyczajów, obyczajów i zachowaniu wiary przodków.

Na nic zdała się rusyfikacja, polonizacja, czy też białoruszczenie na siłę. Zapomniany, jak to się mówi, “przez Boga i ludzi” lud, pozostał w swojej masie sobą. Cześć i chwała mu za to.

Listy, które otrzymałem od tego czasu od pana Awramenki są istną kopalnią wiedzy zarówno o jego ojcu Nikiforze, który starał się budzić nasz region do narodowego życia (zmarł w 1973 r.), jak i o nie tak odległej, ale już naszemu pokoleniu nie znanej, przeszłości.

Jerzy HAWRYLUK

Korzenie moje są w Bielsku

W Bielsku mieszkałem z Rodzicami i rodzeństwem od 1929 r. do lipca 1947 r., a więc tu spędziłem swoje dzieciństwo i wczesną młodość. Starzy mieszkańcy Bielska pamiętają do dziś dobrze zarówno mojego Ojca Nikifora, Matkę Julię, jak i nas tj. siostrę Halinę, mnie, Romana i młodszego brata Antoniego Awramenków.

Mieszkaliśmy kolejno przy ul. Litewskiej 167 (obecna Mickiewicza), gdzie 31.12.1930 r. urodził się brat, przy ul. Widowskiej za tzw. Świńskim Rynkiem, za młynem, w domu Bastryginów, przy ul. Ogrodowej 18 u p. Bańkowskiej, przy ul. 11 Listopada u p. Niewińskiej, przy ul. Kościuszki 4 w domu p. Kadłubowskiego, z którego usunęli nas okupanci niemieccy w 1942 r. i wróciliśmy na Mickiewicza 169 do rozbitego, zapluskwioncgo pożydowskiego domu, w którym mieszkaliśmy aż do wyjazdu do Białegostoku.

Te stałe przeprowadzki były związane z pracą Ojca lub naszą nauką. Ojcu była wygoda, a nam dzieciakom uciecha, bo stale poznawaliśmy nowych kolegów i koleżanki. Nie skłamię, gdy powiem, że co najmniej 90% z nich do dziś pamiętam.

A jak wyglądał Bielsk przed 65 laty ze swymi drewnianymi chodnikami, zanim Żyd Tykocki wyprodukował cementowe płyty, produkcja których odbywała się przy ul. Kościuszki 2? Temat rzeka. Ulica Litewska wybrukowana była tylko do nr 185, a za domem kamieniociosa Piotra Lewczuka, Bosiackich, Maleszkiewiczów i Fiedorowiczów droga w kierunku Narwi była zbudowana z bali drewnianych, przekładanych żwirem i faszyną. Do nieuregulowanej Białki nie sposób było dojść przez nieprzebyte bagna. Ulicą Widowską szło się przez dwa mosty, obok wodnego młyna, na Dubicze lub nad rzekę, na tzw. Białe Piaski. Ileż tam było ryb i raków? Jeżyki gnieździły się w piaskowych brzegach. Zatrzęsienie ptactwa wodnego, a dziś żal spojrzeć. — Doma, doma, ludej nema… (O. Ołeś)

Wszystkie drogi wychodzące z Bielska wytyczał na nowo, projektował i budował, czyli sprawował nadzór techniczny nad nimi mój Ojciec Nikifor, poczynając od Bielsk — Narew, Bielsk — Kleszczele, Bielsk — Orla, Milejczyce — Kleszczele, Radziwiłłówka — Mielnik itd., itd., a ile mostów i przepustów, kaflarni, cegielni. Towarzyszyłem Ojcu od dziecka, a potem, poczynając od okupacji przepracowałem pod jego kierownictwem w grupie pomiarowo-projektowej i cały rozległy powiat poznałem jak własną kieszeń.

Nie uwierzy Pan, że ja syn Ukraińca-patrioty, stykając się na co dzień od dziecka z ludnością ukraińską Podlasza, uważałem ją do 1953 r. za białoruską i tylko dziwiłem się, że rozmawiają niemal identycznie jak Ojciec. Myślałem kategoriami geograficznymi. Wystarczyło, że umiałem ze wszystkimi porozumieć się. Szkoła tych spraw nie wyjaśniała, a raczej gmatwała i dzieliła, dzieliła, dzieliła. Zamiast jednego określenia Ukraińcy, czy powiedzmy Rusini, pierwszą nazwą określano mieszkańców Ukrainy za Zbruczem po Don i Doniec, a w Polsce tzn. mieszkańców byłego zaboru austriackiego wołano nazywać Rusinami i dzielić na Hucułów, Łemków, Bojków, Podolan, Wołynian, a im bardziej ku północy lub zachodowi, Podlasian, Poleszuków, wreszcie Białorusinów.

Pewien przebłysk nastąpił podczas okupacji sowieckiej tj. od 22 września 1939 r. do 22 czerwca 1941 r., gdy do polskiej dziesięciolatki przy “Świńskim rynku”, do której uczęszczałem, wprowadzono jako przedmioty język rosyjski i niemiecki oraz bardzo powierzchownie białoruski. Z dwoma pierwszymi nie miałem żadnych trudności i często miałem otliczno i charaszo lub sehr gut albo gut. Natomiast białoruski absolutnie mi się nie układał, wykładowcom pewnie także, bo stale miałem drenna albo wielmi drenna. Pjatuch pjaje i Sabaka bresza, to mi po nim w pamięci pozostało z tego okresu, a przecież według władz mieszkaliśmy w Zapadnoj Biełorusi. Nie wiem jak to wyglądało w szkole rosyjskiej, mieszczącej się w dawnym gimnazjum.

Po wojnie zapoznałem się z poezją białoruską ok. 1955 r. i — o dziwo! — wszystko rozumiałem. Podobały mi się wiersze Janki Kupały, Maksyma Tanka i innych. Nawet niektóre tłumaczyłem na język polski, ale mówić ani w ząb!..

Cofnę się do najwcześniejszego dzieciństwa i pierwszych lat szkolnych. Tu, na wstępie, należy zaznaczyć, aby móc lepiej się zrozumieć i porozumieć.

Matką moją jest Polka, wyznania rzymsko-katolickiego, urodzona w Moskwie w 1904 r., gdzie Ojciec jej, a mój Dziadek Karol, po zakończeniu budowy kolei transsyberyjskiej, był zatrudniony jako zawiadowca stacji Podmoskowskaja. Otrzymała staranne wychowanie w tzw. Institutie błagorodnych diewic, niezależnie od domowego, nie tyle przez Matkę, co przez swoją Babcię Marię, córkę powstańca styczniowego 1863 r., ale to osobna historia. Fakt, że poznała biegle języki i literaturę rosyjską, francuską i polską, oczywiście łącznie z historią. Była wyjątkowo piękna i miała artystyczne zacięcie (teatr i taniec). Karierze artystycznej sprzeciwiła się stanowczo Matka, ale to nie przeszkodziło występować jej w amatorskim teatrze pod pseudonimem Miłowidowa, np. w sztuce Ostrowskiego Na porogie k diełu w głównej roli i zbierać rzęsiste oklaski widowni. To od święta. Na co dzień zaś była zatrudniona w Dyrekcji Kolei w Moskwie, jako szef kancelarii i dodatkowo w domu pomagała Ojcu rozliczać prace kolejowe, w czym także doszła do biegłości. To trwało aż do 1924 r., czyli do wyjazdu do Polski, o który starał się Dziadek od 6 lat.

Ojcem moim natomiast jest (używam czasu teraźniejszego) Ukrainiec, wyznania prawosławnego, urodzony w Wierchniodnieprowsku w 1893 r. (Zaporoże). Absolwent Wyższej Szkoły Inżynierii Wojskowej w Petersburgu. Od pierwszego dnia I wojny światowej na froncie. Najpierw w armii rosyjskiej w stopniu kapitana (3-krotny kawaler Krzyża Św. Jerzego i Karagieorgiewicza — armii serbskiej), a w latach 1918-1921 w armii ukraińskiej (od sotnyka (majora) do podpułkownika). Był m.in. szefem sztabu Dywizji Zaporoskiej. Odznaczony najwyższym orderem armii ukraińskiej — Żelaznym Krzyżem Rycerskim (Za Zymowyj Pochid i boji 1921 r.). Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 r. w armii ukraińskiej sojuszniczej otamana Petlury i za zdobycie baterii dział pod Zamościem oraz skierowanie jej ognia na nacierające kolumny I Armii Konnej Budionnego, co uczyniło ogromny zamęt i wstrzymanie pochodu, został przedstawiony do Orderu Virtuti Militari IV klasy, którego nie przyjął w warunkach internowania w obozie pod Strzałkowem, jak i inni dowódcy armii ukraińskiej na czele z gen. Bezruczką. Przyznaną rentę inwalidzką 75 zł miesięcznie (wartość krowy) przeznaczył na stypendia i ociemniałych żołnierzy. Zwano Ojca Sumlinnia Zaporoża. Miał wielki mir i poważanie. Przepraszam, że wdałem się w takie szczegóły, ale tym się szczycę.

Dalej w skrócie. W 1924 r. Ojciec przebudowywał ważny węzeł kolejowy Baranowicze-Stołpce. Tu został skierowany do pracy Dziadek, który ściągnął i rodzinę. Gdy Nikifor zobaczył Julię, a ona jego, a szczególnie fotografię w mundurze, w pełnej gali — och! ach! Wkrótce był ślub i zjawiła się siostra i ja (18 czerwca 1927 r.). Chrzczeni byliśmy w cerkwi prawosławnej, podobnie jak uprzednio ślub odbył się w cerkwi z tym, że Mama pozostała przy swoim wyznaniu i co było wcześniej zastrzeżone, córka także będzie katoliczką; stało się.

Po robotach kolejowych nastąpiły budowy wojskowe wzdłuż wschodniej granicy, następnie cywilne w Brześciu i Warszawie, aż nastąpił kryzys w 1929 r. i Ojciec został bez pracy. Przypadek sprawił, że gdy pomagał bezinteresownie technikowi Antoniemu Świerkowskiemu zaprowadzić ład przy budowie drogi Brańsk-Ciechanowiec, nadjechał naczelny inżynier Zasztowt i zaproponował Ojcu kierownictwo budowy i stałą pracę w Powiatowym Zarządzie Drogowym w Bielsku Podlaskim. Z drogownictwem Ojciec związał się aż do przejścia na emeryturę, którą o dwa lata przesunął, aby jako kierownik Rejonu Eksploatacji Dróg Publicznych w Łomży z ostatniego miejsca wyprowadzić Rejon na pierwsze w Polsce.

Ojciec niewiele czasu nam poświęcał, bo stale był na budowach, ale soboty i niedziele to była wielka radość ze spotkań, okraszanych opowiadaniami, śpiewami przy akompaniamencie gitary. Grał wspaniale na wszystkich instrumentach strunowych od bałałajki poczynając a na bandurze kończąc. Głos piękny, aksamitny bas-baryton.

Święta obchodziliśmy podwójnie. Najpierw katolickie a potem prawosławne i wszystkie dzieci nam zazdrościły, że ciągle świętujemy. Pełna symbioza, bez zgrzytów.

Rozstania z Ojcem były smutne i zawsze kończyły się pytaniem: —Romuś! Chto ty? Odpowiedź brzmiała: —Ja Kozak-Zaporożeć, batkiw syn! Całus i do zobaczenia. Mama natomiast wyuczyła mnie wierszyka:

Kto ty jesteś?

Polak mały… itd.

Chwaliłem się tym przed innymi dziećmi, że nie tylko jestem Polakiem, ale przede wszystkim Kozakiem-Zaporożcem i chodziłem dumny jak paw.

Gdy miałem niemal 4 lata wybrałem się z panią Barską, byłą sanitariuszką armii ukraińskiej do Hajnówki, a z niej mieliśmy się wybrać na cmentarz ukraiński w Dubinach, gdzie spoczął jej małżonek sotnyk. Byliśmy tam. Z Hajnówki autobus dowiózł nas do Nowoberezowa, gdzie wysiedli wszyscy, ze 30 osób i stąd szło się dość długo polami w kierunku cmentarza. W cerkwi w Dubinach było pierwsze nabożeństwo żałobne (panychyda) za dusze zmarłych, a dopiero potem na cmentarzu. Pamiętam, że oprócz tych, co przyjechali z Hajnówki byli tu również mieszkańcy Bielska, a mianowicie Fiedorowicze z ul. Litewskiej z synkiem Walą (Walentym), z którym po wojnie uczyłem się w jednej klasie w Gimnazjum im. T. Kościuszki, Jaroszenkowie z synkiem Jurkiem, mieszkali koło cmentarza, Osipowie z synem, Mirzowie, Wisznia z synem Siergiejem i wielu innych emigrantów.

Pamiętam pomnik, pomalowany na kolor żółto-błękitny, z tryzubem, pod którym zawieszony był portret atamana Symona Petlury, ozdobiony haftowanymi ręcznikami lnianymi. Haft krzyżykiem czarno-czerwonym. Krzyże przed pomnikiem drewniane, jednakowej wysokości, pomalowane na czarno.

Wcześniej pani Hala Barska, widząc, że szczebioczę przeważnie po polsku, a niewiele po ukraińsku, a w Hajnówce spotkam się wyłącznie z Ukraińcami, nauczyła mnie wierszyka, który do dziś pamiętam, a który w dużym stopniu oddziałał na moje samookreślenie się. Brzmi tak:

Chocz małyj ja, newełykyj, zate dobre znaju,

Szczo Wkrajina mij kraj ridnyj. Ja jiji kochaju!

Ja wrodywsia na czużyni, ta ja ne czużyneć!

Ja wsim każu, chto pytaje, szoczo ja — Ukrajineć!

Ukrajineć ja swidomyj, chocz wrodywsia na czużyni.

Chaj żywe nasz kraj sławetnyj! Sława! Sława Ukrajini!

Powiedziałem wierszyk dobitnie, ogniście i dostałem oprócz oklasków i całusów, czekoladę. Po godzinie wszystkie dzieci nauczyłem tego wierszyka, ale niestety, czekolady nie dostały.

Przyznaję, że i w tym wypadku myślałem o tej dalekiej Ukrainie, o wolność której walczył, za którą tak tęsknił, o której opowiadał i śpiewał przy nieodłącznej gitarze Ojciec, a tu była “tylko” Polska, choć ludzie mówią inaczej niż Polacy, “po swojemu”…

Nieco później miało miejsce takie zdarzenie. Jadąc do Kleszczel wstąpiliśmy do pierwszej chaty z prawej strony i tam Ojciec zwrócił się po ukraińsku do gospodarza z prośbą, czy nie zrobiłby nieco kołeczków i nie dopomógł znaleźć dwóch sprawnych szybkonogich chłopców do pomiarów, czyli do taśmy, wbijania kołków i noszenia łaty, które miał ze sobą na wozie wraz z niwelatorem, z kołem poziomym “Gerlach”. Gospodarzowi aż oczy zaświeciły. — Dobre, znajdut’sia! A wy, pane inżenere skil, szczo tak dobre znajete naszu mowu? — A czomuż maju ne znaty? Ja ukrajineć, a pochodżu z Zaporoża, — odpowiedział Ojciec. A ów gospodarz: — A tak, tak… bo my tut prawosławni małorosy, jak każut’ moskali, rosijany znaczyt’, abo prozywajut’ nas chochłamy… Na to Ojciec: — A my moskaliw, na Ukrajini, zowemo capamy-kacapamy. Pośmiali się i ja też.

Moskale, tj. Rosjanie naśmiewali się z Zaporożców i w ogóle z Ukraińców, że golili głowy, pozostawiając na środku czub, zwany osełedcem, podkreślając tym samym przynależność do stanu rycerskiego, wolnego, niezależnego. Ten zwyczaj pozostał długo i nawet zaczyna powracać. Moskale uważali, że to przypomina chochoł i stąd przypięcie tej “łatki” — “chachoł”. Ponieważ, dla odmiany, Rosjanie aż do Piotra I, a lud nadal, nosili brodę, więc przypięto im łatkę “capy”, bo uważano, że przypominają kozłów brodatych, a że nosili dłuższe, więc nazywano ich “kacapami”, i do dziś gdzie niegdzie tak nazywają.

W wieku przedszkolnym, ok. 5 lat, miałem starszego o jakieś dwa lata kolegę Andrzeja Barwijuka z ulicy Litewskiej. Umiał czytać. Ja nie, ale gdy zapytał czy umiem, bujnąłem, że tak i patrząc na obrazki mówiłem: dom, ul itd. — O! zdziwił się. Szybko się pożegnałem, aby się nie wydało kłamstewko i poprosiłem Tatusia, aby mi kupił taką książeczkę z obrazkami oraz nauczył czytać literki, bo Andrzej umie, a ja nie i żeby mi kupił czapkę szkolną, jaką noszą uczniowie, tj. granatową rogatywkę z orzełkiem i pomarańczowymi wpustkami.

Tata był tym mile zdziwiony, nawet zaskoczony i nazajutrz przywiózł aż dwie książeczki i zaczęła się nauka, a do tego bardzo trudna, bo ta sama litera w jednej książeczce brzmiała inaczej niż w drugiej, lub miała inny kształt. “A” brzmiała “A”, ale już “B” w pierwszej, w drugiej trzeba było wymawiać jak “W” itd. Pociłem się. Łatwiej było nauczyć się wszystkich wierszyków, niż samych liter.

Okazało się, że otrzymałem Alfabet i Ałfawit. Jedna była po polsku, a druga po ukraińsku. Ta druga bardziej mi się spodobała, bo miała na każdej stronie jedną literę, stanowiącą początek wyrazu do wierszyka ilustrowanego rysunkiem i nie minął miesiąc, gdy opanowałem na wyrywki wszystkie litery, a wierszyki wykułem na pamięć i poszedłem ze swoją książeczką do Andrzeja. Nawet pobożny ojciec Andrzeja przerwał czytanie starosłowiańskiego cerkiewnego tekstu i spod nawisłych swych brwi oraz okularów na końcu nosa nie krył zdumienia i zaczął na wyrywki sprawdzać, czy rzeczywiście umiem czytać w dowolnym miejscu. Wygrałem! Znając teksty na pamięć jedyną trudnością było połączenie dwu pierwszych liter, a potem szło śpiewająco!

Czapkę wkrótce kupiła mi Mamusia. Czapnik znalazł najmniejszy rozmiar, ale i tak opadała mi na uszy. Mam zdjęcie w tej czapce właśnie, ale na tym zdjęciu się skończyło, bo gdy starsi chłopcy zaczęli się naśmiewać, poszła na przechowanie do kufra, a kiedy przyszło zgłosić się 1 września 1934 r. do szkoły czapka okazała się w sam raz, a nawet przyciasna. Tak to szare komórki rozdymały kościaną obudowę mózgu…

Przed wojną istniały w Bielsku 2 szkoły powszechne z językiem wykładowym polskim i 2 z wykładowym żydowskim, a ponadto była Żeńska Szkoła Zawodowa oraz Koedukacyjne Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcące. Innych nie było. Czy nie miał kto upomnieć się o nie? Nie umieli? Jednak Żydzi umieli… Po żydowskiej szli do polskiego gimnazjum, a potem na studia. Mieli kiepełe…

Gimnazjum teoretycznie było dostępne dla wszystkich bez względu na narodowość i wyznanie, ale w praktyce dostanie się do niego było dość skomplikowane, nie tylko ze względu na wysokie koszty opłaty. Mieszkając od 1936 r. przy ul. Kościuszki 4 znałem z imion, nazwisk, a przynajmniej z widzenia, gimnazjalistów i licealistów, a nawet wiedziałem skąd kto pochodzi i gdzie mieszka. Płot naszego sadu graniczył z boiskiem gimnazjalnym, jak i posesja spod nr 2. Wystarczyło się wspiąć na płot i widzieć ćwiczących lub grających w siatkówkę pod okiem prof. Szpundy. Większość z nich żyje w mojej pamięci, choć wielu z nich dawno nie ma na tym świecie.

Do tego tematu wrócę przy innej okazji.

Chcę tylko zaznaczyć, że wszyscy uczniowie wyżej wymienionej szkoły mieli do perfekcji opanowany język polski i pod tym względem niczym się nie odróżniali od Polaków rzymsko-katolików, których była znaczna większość, niż wyznania prawosławnego lub mojżeszowego.

Inaczej wyglądała ta sprawa w szkołach powszechnych (podstawowych), zwłaszcza w pierwszej i drugiej klasie. Pamiętam kolegów z Widowa. Ledwo bąkali po polsku i w czasie przerw trzymali się na uboczu i szeptem porozumiewali się “po swojemu”, “po prostemu”, jakby wstydzili się swej pięknej, śpiewnej mowy, bo wydawała im się być uboższa od “pańskiej” polskiej. Biedni. Zagubieni…

Podczas pierwszej lekcji bardzo przyzwoity nauczyciel, Karol Szostkiewicz, pyta jednego z Białokozowiczów: Jakie nosisz imię? — Milczenie — No, jak cię w domu nazywają? Wasyl — Aha, więc Bazyli? —Jakij ja Bazyli!? Ja Wasyl! i w płacz.

Pewnie z czterech Białokozowiczów z Widowa było w mojej klasie, w tym i mój imiennik Roman. Silny, spokojny lecz nieustępliwy. Pamiętam jego spięcie z Olkiem Arteckim. Uf! Było na co patrzeć!…

Lubiłem ich wszystkich i kiedyś na dużej przerwie pobiegłem do domu i przyniosłem swój zaczytany Alfawit i zacząłem czytać, a ściślej deklamować pod litera “A”:

Arkan ce zbroja wże starynna.

Pro arkany spiwaw spiwak,

jak arkanamy tataryna

łowyw u poli nasz kozak.

Obok była ilustracja przedstawiająca pędzącego na koniu w cwał Zaporożca, chwytającego na arkan Tatara. Pod każdą następną literą odpowiedni wierszyk i rysunek. Przy “B” — bandura, przy ,,F” — forteca itd.

Chłopcy byli zachwyceni i wszystko rozumieli. Ktoś doniósł i gęsto się tłumaczyłem. To było w tzw. “Starej Szkole” przy ul. 11 Listopada, a w “Nowej” na rogu ul. Ks. Józefa Poniatowskiego i ul. Zamkowej za podobny wybryk otrzymałem obniżony stopień ze sprawowania na “dobry”, który Kazik Feszler tak “artystycznie poprawił” innego koloru atramentem, że zostało tylko “bry”, a potem dużo strachu, jak i śmiechu w domu.

Organizacja “Zuchów”, “Wilczków” i ZHP kształtowała moją osobowość i postawę wobec nieuchronnie mających nadejść zdarzeń i zaczęła się najpierw konspiracja samorzutna, dezorganizowana, a następnie ujęta w twarde karby.

Co się działo w czasie wojny i przez pierwsze lata powojenne nie ma sensu przypominać. To nie było to, o czym się śniło i marzyło. Podlasie też poniosło duże ofiary, a mogło ponieść jeszcze większe, gdyby Ukraińców Podlasia nie “przechrzczono” na Białorusinów, w przeciwnym razie Akcja “Wisła” objęłaby i ziemię bielską… I bez tego płonęły wsie i ginęli niewinni ludzie.

W 1953 r. w Nurcu pracowali pod kierownictwem Ojca dwaj “majstrowie”, Wróblewski z Hajnówki i Samusiewicz spod Narewki. Obaj wyznania prawosławnego. Pierwszy ukraińskojęzyczny, a drugi? — Po jakomu ty howorysz? Tebe nichto ne rozumije! Diwczata smijut’sia! Samusiewicz pokornie milczy i uśmiecha się wstydliwie.

W 1954 r. wykonuję pomiary i rozpoczynam budowę w Narewce. Mieszkam u Klimiuka i Suchodoły i na trasie Narewka — Siemianówka odkrywam nowy świat! Tu panuje język białoruski, a mieszkańcy pobliskich miejscowości nazywają ich “Litwiny”. Wcześniej, w 1945-46 r. podczas budowy mostu w Rybołach mowa mieszana, z przewagą ukraińskiej, za Zabłudowem odwrotnie.

Powstaje pytanie: —Dlaczego w Bielsku jest szkoła białoruska, a brak ukraińskiej? I podobnie: — Dlaczego w Hajnówce mieści się muzeum białoruskie, a nie np. w Białymstoku?

Nie mam nic przeciwko istnieniu choćby greckiej, ale dla kogo i w czyim interesie? Tworzenie sztucznej narodowości tam gdzie od tysiąca lat osiedlili się Wołynianie? Tu przetrwała żywa mowa i ta mowa niech tu nadal rozkwita!

*    *    *

O mnie można śmiało powiedzieć, że noszę w sercu dwie Ojczyzny, Ukrainę i Polskę i obu byłem i pozostanę wierny, bo obu tę wierność przyrzekałem i zaprzysięgłem, a przyrzeczenia i przysięgi nie złamię, tak jak nie zaprę się Ojca i Matki. To jest we mnie niepodzielne, a zawsze staję po stronie słabszego, uciskanego. Dlatego też, gdy weszli Sowieci serce moje było przy Polsce i poszedłem do szkoły polskiej, a nie rosyjskiej i moje pierwsze wiersze wtedy właśnie zaczęły się pojawiać, o treści patriotycznej, skierowane przeciwko “wyzwolicielom” i związałem się z tajnym harcerstwem i ruchem oporu w dalszych latach, aż do rozwiązania AK. Podobnie postąpili m.in. Janek (Іван) і Kola (Миколай) Kulczyccy, synowie księdza prawosławnego z Pasynek, późniejsi uczestnicy Powstania Warszawskiego. Kola zginął, a Janek jest w Niemczech biskupem prawosławnym. Spotkali się z siostrą w Powstaniu.

Całym sercem jestem z Ukraińcami Podlasza i witam ich odrodzenie narodowe, a przede wszystkim to, że wreszcie dzieci ich mogą uczyć się swego języka w szkole, że wychodzi w języku ukraińskim i polskim “Nad Buhom i Narwoju”, gdzie i dla siebie znajdę właściwe miejsce.

Polacy Podlasianie, jak siebie określają, są tak samo mi bliscy i z ich losami życie na trwałe mnie związało. W naszym wspólnym interesie jest podać sobie przyjazną dłoń, kochać swoje, a szanować cudze, jak równy z równym, a wolny z wolnym, rozwijać kulturę własną, poznawać dzieje i pozostać sobą w pełni świadomie.

Witam najżyczliwiej Redakcję “Nad Buhom i Narwoju”, która ma wielką misję do spełnienia i życzę jej rozkwitu! Mogą być już dumni z tego ci wszyscy, którzy się doń włączyli, a zasłużą na szacunek i dobre słowo ci, co się włączą i włączać będą.

Przypominam rok 1959. W ramach ćwiczeń wojskowych rezerwy byłem zatrudniony w WKR Bielsk, jako pisarz wojskowy prowadzący rejestr poborowych na terenie Bielska i Siemiatycz (do Hajnówki za karę nie pojechałem). Jedną z rubryk do wypełnienia była “narodowość”. Polacy, wiadomo. Podobało mi się, że niektórzy przy rubryce “pochodzenie społeczne” odpowiadali nie chłopskie czy włościańskie lecz “szlacheckie” i to z dumą. Jak tam było ze szlachectwem dusz, nie pytałem.

Z przykrością muszę stwierdzić, że oprócz niewielu, których uświadomiłem kim są i co powinni zgłosić, pozostali ukraińskojęzyczni podawali — białoruska albo polska, co przy bardzo słabym opanowaniu języka polskiego, dosyć dziwnie brzmiało… Major WKR M. K. uważał się za Polaka, a ppor. B. chciał być świętszy od papieża, a znałem go od dzieciaka zasmarkanego, gdy ledwo bąkał po polsku, a jego ojciec prenumerował “Nasze Słowo” już od 1956 r. Jak to rozumieć? Brak uświadomienia i niewiedza, czy wynik “Niwy” białoruskiej Wołkowyckiego z Białowieży (obu braci znałem, w tym plastyka) i nastawienia władz, które wolały mieć tu Białorusinów, a nie żadnego problemu ukraińskiego po akcji “Wisła”, a może właśnie strach po niej?..

Dobrze, że nareszcie zaczęła pękać ta obca, sztuczna skorupa i ludzie przestają być zniewoloną, bezkształtną masą i stwierdzają, iż są Ukraińcami, na swojej ziemi od wieków tu osiadłymi za Wołodymira i Jarosława. Są wolni! Przecież podobnie dzieje się z Polakami na Wileńszczyźnie, gdzie skupiska ich są zwarte i mają prawo do szkół z polskim językiem, prasą, zespołami itd., itd. Nie inaczej jest na Ukrainie, w okolicach Żytomierza na przykład. Korzystają z przysługujących im praw mniejszości narodowych i słusznie. Nawet na rusyfikowanej Białorusi.

Podlasie między Bugiem a Narwią nie jest tak daleko od granic Ukrainy jak się niejakiemu Sokratowi Janowiczowi wydaje i, dzięki Bogu, słyszalne są i tu głosy Ziemi Brzeskiej chociażby, a na wysiedlone ziemie znów powoli wraca ludność rodzima. Nie w granicach sprawa, sztucznie utworzonych przez Stalina i utrzymywanych przez obowiązujące układy międzypaństwowe, lecz o to, aby każdy czuł się u siebie, rozwijał się w zgodzie z sąsiadami, dostosowywał się do obowiązujących w każdym państwie praw, zmieniał je na lepsze oraz wymagał przestrzegania praw własnych, które państwo zapewnić powinno (narodowo-językowych, szkolnictwa, prasy, rozwoju kulturalnego).

Roman AWRAMENKO

Poznań, kwiecień-maj 1996 r.

Bielsk…

Bielsk… Bielsk jest moją Miłością!

W nim wszakże serce zostało

i serca jest powinnością,

by go kochało, w nim trwało!

Dziecięce lata, beztroskie,

dni chmurne, młodości lata,

jak we śnie, sklepienie boskie

złotem aniołów oplata!*

Gdzie tyle trosk, niepokojów,

pierwsze wzruszenia miłości,

“Nad Buhom… — tam —…i Narwoju”

Redakcja droga mi gości!

Cud jakiś? Nic nie jest dziwnie,

iż właśnie w sercu Podlasza,

rzeczowo i obiektywnie

rozwija się racja nasza!

Pieśń ukraińska, jak polska,

Swojska, rodzima odmiana,

dźwięczy, jak harfa eolska,

w szkole, w uśmiechach, od rana!

Witam i biję Wam czołem!

— Redakcjo! — Cni Redaktorzy!

Wiedziecie lud, acz z mozołem,

w głąb jasnych, wolnych przestworzy!

Spójrz Ojcze mój, Nikiforze!**

Spójrz z nieba w dół! Poprzez chmury

spływają promienie Boże

i rozjaśniają lazury!

Budziłeś Ty, a w tej chwili

budzą oddani swej pracy!

Spójrz! Oświeceni zrobili

więcej niż Ty! To… Kozacy!

Błogosław, Ojcze, Ich trudom!

Upraszaj Stwórcę w tej Sprawie!

Uproś o hart wolnym ludom!

Z Wami, mój Bielsk błogosławię!

*

ŚP Nikiforowi Awramenko i wszystkim budzicielom Podlasza, którzy podjęli Jego dzieło i je kontynuują z czcią dedykuję

Roman AWRAMENKO Poznań, dn. 5.06.1996 r.

* Taki sen prześniłem.

** Nikifor — po grecku oznacza Niosący Zwycięstwo.

«Над Бугом і Нарвою», 1996, № 4-5, стор. 26-31.

Залишити відповідь

Ваша e-mail адреса не оприлюднюватиметься. Обов’язкові поля позначені *