КУЛЬТУРА,  ЛІТЕРАТУРА,  Наші статті

Szewczenko 1814 – 2014 – 2022: Poemat satyryczny „Sen”

Przypominamy Szewczenkowy „Sen”, czyli satyryczny opis koszmaru zwanego Imperium/Cesarstwem Rosyjskim – krótki komentarz napisany w realiach 2014 roku i tłumaczenie dzieła na język polski, dokonane przez Piotra Kuprysia, rodem z nadbużańskich Kostomłotów.

Ukraiński oryginał poematu „Sen” do odsłuchania (czyta Ołeksij Zaworotnij ): https://www.youtube.com/watch?v=lS0vngmNH-E

Poświęcony Tarasowi Szewczence film fabularny o tym samym tytule (1964) https://www.youtube.com/watch?v=2UJEFBIZmrc

Ilustracja: Autoportret Tarasa Szewczenki, namalowany w Petersburgu (1840 r.). Ilustracja do poematu „Sen” – grafika Wałentyna Łytwynenki.

Komedia, a w istocie koszmar

Publikację najważniejszych utworów Tarasa Szewczenki zaczęliśmy w poprzednim numerze [nr 1/2024] od poematu „Kaukaz”, adekwatnego do czasu zmagań na kijowskim Majdanie. Teraz więc czas na satyrę „Sen”, opisującą Ukrainę i Moskowię pod rządami cara Mikoła I – obie zamknięte w więziennym lochu, noszącym od czasów Piotra I nazwę Imperium Rosyjskiego. Dla poznania i lepszego zrozumienia treści prezentowanego w tym numerze dzieła warto sięgnąć po solidną książkę Jerzego Jędrzejewicza „Noce ukraińskie albo rodowód geniusza. Opowieść o Szewczence”, której trzecie już wydanie pojawiło się na początku bieżącego roku (okładkę opatrzono błękitno-żółtą wstęgą z napisem „O wolności”).

Taras Szewczenko opuścił Ukrainę w 1828 roku, a więc jako 14-letni chłopiec i większość swego życia spędził w Petersburgu. Ponownie do ojczystego kraju – na niecały rok – przybył dopiero wiosną 1843 roku, gdy miał już prawie trzydzieści lat, więc patrzył nań oczyma całkowicie dorosłego człowieka i uformowanego twórcy. Oddajmy tu głos J. Jędrzejewiczowi: „Aczkolwiek cały prawie rok tysiąc osiemset czterdziesty czwarty wypełniły Szewczence zabiegi i prace związane z wydaniem albumu [„Malownicza Ukraina” – JH], nie zaniedbywał on działalności literackiej. Jednak źródłem jej była już teraz nie Ukraina historyczna, lecz współczesna – taka, jaką niedawno ujrzał i poznał na nowo.

Wrażenia swoje wyraził krótko i dosadnie w liście napisanym pod koniec listopada do generała Kucharenki: »Buw ja torik na Ukrajini, u Meżyhirśkoho Spasa, i na Chortyci, skriź buw i wse płakaw; splundruwały naszu Ukrajinu katowoji wiry nimota z moskalamy, szczob wony perekazyłysia«.

Ukrainą prawobrzeżną rządził okrutny i tępy żołdak, generał Bibikow, a lewobrzeżną – złodziej i pijanica książę Dołgorukow. Wszelkie pozostałości realne, a nawet zewnętrzne oznaki dawnych swobód ukraińskich zostały doszczętnie zniesione. (…) Chłopi cierpieli niewiarygodny ucisk. Poddaństwo, instytucja na Ukrainie stosunkowo świeża, przybrało tutaj formy szczególnie ostre i zwyrodniałe.

Cykl utworów, których źródło stanowiła straszna rzeczywistość ukraińska, zapoczątkował Szewczenko »Rozrytą mogiłą« i »Czehryniem«. W kwietniu czterdziestego czwartego roku w Petersburgu wykończył »Sowę«, a w czerwcu napisał poemat satyryczny »Sen«. Nazwał go komedią – zapewne w takim sensie, w jakim Dante zatytułował swoje nieśmiertelne pieśni”.

Rzeczywiście, Szewczenkowy „Sen” to nie żartobliwa opowieść, lecz obraz koszmaru, tym straszniejszy, że chociaż przypisany wyobraźni pogrążonej w pijackiej malignie, jest jedynie nieco wyostrzonym odbiciem realiów życia pańszczyźnianej wsi ukraińskiej, katorżniczego Sybiru i wreszcie imperialnej stolicy, zabudowanej pałacami i wymoszczonej placami, na których musztrowane są zastępy „moskali” – żołnierzy, będących pańszczyźnianymi niewolnikami i katorżnikami jednocześnie. I wreszcie „sam” – niedźwiedziowi wypełzłemu z barłogu podobny – car Mikołaj z dworem, na którym stosunki, podobnie jak i funkcjonowanie całego państwa, oparte zostało na zasadzie „Ja naczalnik, ty – durak!”.

Opisany przez Szewczenkę koszmar nosił dumne imię Imperium Rosyjskiego i był rzeczywiście imperium w najbardziej brutalnym sensie tego określenia – państwem-władzą (w łacińskim źródłosłowie „imperium” to zakres władzy przypisanej głównym urzędnikom Rzymu, jeszcze w czasach republikańskich). A więc państwem, w którym wszystko zależało od władzy, państwem bez społeczeństwa – jedynie z ludzką masą pogrążoną w umysłowym średniowieczu, a przez to państwem niezdolnym do rzeczywistego rozwoju – tylko do jego imitacji, przy czym często ekstremalnie wypaczonej. Tak było wiek wcześniej, w czasach Piotra Pierwszego, któremu podpatrzone w Europie wzorce z dziedziny techniki i administracji posłużyły do umocnienia samodzierżawia, tak było i wiek później, gdy z europejskich idei sprawiedliwości i równości społecznej uczyniono uzasadnienie dla zbudowania jeszcze straszniejszego państwa-koszmaru – ZSRR, będącego w swoich najbardziej agresywnych fazach katownią i obozem zagłady dla każdego, kogo władza uznała za swego wroga, a jednocześnie obozem niewolniczej lub na wpół niewolniczej pracy w „archipelagu GUŁag” i kołchozach. Tego poeta oczywiście już nie widział, chociaż z jego pism łatwo wysnuć wniosek, że przeczuwał, iż może być jeszcze gorzej.

Oczywiście 140 lat, które minęły od powstania „Snu”, to okres nie tylko niszczących kataklizmów, ale też mozolnego budowania ukraińskiej „chaty”, w której – mówiąc znowu słowami Szewczenki – swoja j prawda, i syła, i wola. Tę „chatę” coraz to burzono, otaczano kolczastym drutem, a nawet obecnie próbuje się ograbić i podpalić, zaś jej obrońców zelżyć i zniesławić. 

Jurij HAWRYLUK

«Над Бугом і Нарвою», 2014, № 2, стор. 2.

Sen

(Komedia)

Duch prawdy, którego świat przyjąć

Nie może, bo go nie widzi,

ani go zna.

Ewangelia św. Jana XIV, 17

Każdy ma swą własną dolę

I swój szlak szeroki;

Ten muruje, ów rujnuje,

Tamten chciwym okiem

­Aż za świata kres zagląda,

Wypatruje, miły,

Czy jest kraj, gdzie by zagarnąć,

Zabrać do mogiły.

Ten kartami zaś ograbia

Swata w jego chacie,

A ów cichcem w zakąteczku

Ostrzy nóż na braci.

Tamten zasię cichy, trzeźwy,

Bogobojny, tkliwy,

Jak koteczek się podkradnie,

Znajdzie nieszczęśliwy

Taki czas u ciebie, wbije

W twą wątrobę szpony –

I nie błagaj: nie wymodlą

Ni dzieci, ni żona.

Inny, szczodry i rozkoszny,

Wciąż cerkwie buduje;

A ojczyznę tak już kocha,

Tak już jej współczuje,

Tak z niej biednej, udręczonej

Krew jak wodę toczy! …

Bractwo jednak milczy cicho,

Wytrzeszczywszy oczy!

Jak jagnięta: „Niechaj, mówi,

Może tak też trzeba”.

Trzeba tak! Bo nie ma Boga,

Nie spogląda z nieba!

A wy w jarzmie upadacie

I na tamtym świecie

O raj jakiś upraszacie?

Nie ma raju! Nie ma, wiedzcie!

Szkoda sił. Oprzytomniejcie:

Wszyscy na tym świecie –

­Królewięta, żebraczęta –

­Adamowe dzieci.

I ten… i ów… a ja cóż to?!

Otóż, dobrzy ludzie:

Hulam tylko, bankietuję,

Życie mnie nie nudzi.

A wam kiepsko, narzekacie!

Na Boga, nie słyszę.

Piję własną krew, nie czyjąś!

Siedźcie zatem ciszej!

Tak idąc popod płotem z szynku,

Pijany z uczty jakiejś w nocy,

Myślałem sobie z tej niemocy,

Aż się dowlokłem pod chatynkę.

A nie ma w niej ni dzieci, wrzasku

I żona nie łaje,

Cicho niczym w raju

I wszędzie widać Bożą łaskę –

­W sercu, w chacie całej.

Ległem więc i spałem.

Gdy podpitego sen przyprószy,

To choć wytaczaj działa,

Ten wąsem ani ruszy.

A sen ów, sen nad podziw dziwny,

Wyśniłem głupio –

Najbardziej trzeźwy by się upił,

Żydowin skąpy dałby grzywnę,

By zerknąć choć na cuda owe.

Lecz diabła znowu!

Przyglądam się: tam niby sowa

Mknie nad łąkami, nad brzegami,

        nad gąszczami,

Nad głębokimi mknie jarami,

Nad szerokimi też stepami

I nad laskami.

Ja za nią, za nią, i nie biegnę,

Lecz lecę i z ziemią się żegnam:

„Żegnaj, świecie, żegnaj ziemio:

Nieprzyjazny kraju,

Moje męki, moje ciężkie

W chmurze się schowają.

A ty, moja Ukraino,

Nieszczęśliwa wdowo,

Będę latał już do ciebie

Z chmury na rozmowę.

Na rozmowę cichą, smutną

Z tobą, po poradę;

O północy jak rzęsista

Rosa będę spadał.

Radzić się będziemy, smucić,

Póki słońce wstanie,

Póki twoje małe dzieci

Na wroga powstaną.

Żegnajże mi, moja matko,

Wdowo i niebogo,

Chowaj dziatki; żywa prawda

Jest u Pana Boga!”

Lecimy. Patrzę – a skraj nieba

Płonie – oto świta,

I słowiczek w ciemnym gaju

Śpiewem słońce wita.

Cichusieńko wietrzyk wieje,

Błyszczą stepy, łany,

Nad stawami się zielenią

Wierzby rozespane.

Sady gęste się schyliły,

Topole do woli

Stoją sobie, jak stróżowie,

Rozmawiają z polem.

I to wszystko, kraj ten cały

Otulony pięknem,

Tak zieleni się, obmywa,

W rosie drobnej mięknąc,

Tak obmywa się od wieków,

Wita rankiem słońce…

Nie ma temu ni początku,

Ani nie ma końca!

Nikt się o nic nie zatroszczy

    I nie rozrujnuje.

    Takie wszystko… Duszo moja,

Czemu się frasujesz?

Duszo moja biedniuteńka,

Czemu ciągle płaczesz,

I czego ci szkoda? Czy może nie patrzysz,

Nie słyszysz, jak ludzie szlochają dokoła?

To spojrzyj, tu popatrz; ja wzlecę już z dołu

Wysoko, wysoko – za chmury te szarej

I nie ma tam władzy, i nie ma tam kary,

Nie słychać tam śmiechu ni płaczu ludzkiego.

O, popatrz – w tym kraju przez ciebie rzucanym

Łataną już świtkę z żebraka zdzierają,

Ze skórą zdzierają, bo obuć trza z czegoś

Książątka rosnące; tam wdowę targają

Za jakieś pogłówne, a znów jedynego

Jej syna, nadzieję, w kajdany z ochotą

Skuwają, oddają do wojska carskiego!

Bo mało go, widzisz! a ówdzie pod płotem

Opuchło dzieciątko – mrze z głodu powoli,

A matka pszenicę na pańskim żnie polu.

A tam widzisz? oczy! oczy!

Słabeście! Źle z wami!

Czemuście nie wyschły z młodu

Nie spłynęły łzami?

To zhańbiona popod płotem

Z bękartem wędruje,

Ojciec z matką się wyrzekli,

Obcy nie przyjmują!

I żebracy nawet gardzą!!

Panicz nie wie, woli

Już z dwudziestą, swoich chłopów

Przepijał małolat!

Czy Bóg nasze łzy i smutek

Widzi spoza chmury?

Może widzi i pomaga

Jak też owe góry,

Te prawieczne, co krew ludzka

Nieraz je polała…

Duszo moja biedniuteńka!

Bieda z tobą stała.

Upijemy się trucizną,

Spać legniemy w lodzie

A swych spraw to aż do Boga

Poślemy dochodzić,

Ileż będą na tym świecie

Kaci rządzić, szkodzić??

Więc leć, moja myśli, najcięższa udręko,

Zabieraj ze sobą nieszczęścia, zło całe,

To twe towarzystwo – tyś z nimi wzrastała,

Kochałaś się z nimi, na ciężkich ich rękach

Spowita leżałaś. Zabieraj, odlatuj.

Rozganiaj tę hordę po niebie, nad światem,

Niech czernieje, czerwienieje,

Płomieniem powieje,

Niech znów wymiot żmii, trupy

Po ziemi rozsieje.

A bez ciebie schowam serce

Gdziekolwiek w tym kraju

I poszukam swym zwyczajem

W końcu świata raju.

I znowu lecę ponad ziemię

I znów ją żegnam, chociaż źle mi,

Ciężko matkę jest porzucać

W chateczce bez dachu,

Jeszcze gorzej jest spoglądać

Na łzy i na łaty.

I lecę, lecę, a wiatr wieje,

Przede mną śniegi już bieleją,

A wkoło bory, błota, doły

I mgła, i mgła, i pustka wkoło.

Nie słychać ludzi, nie ma śladu

Tu żadnej ludzkiej strasznej nogi.

Wy zasię, wrogi i nie wrogi,

Żegnajcie, w goście nie przyjadę!

Upijajcie się, ucztujcie –

Nie usłyszę tego,

Sobie sam na wieki wieków

Zanocuję w śniegu.

I dopóki się dowiecie,

Że jest gdzieś kraina

Nie polana krwią i łzami,

Znajdę odpoczynek …

I odpocznę… aż tu słyszę

Kajdan nieprzyjemny

Brzęk pod ziemią… To popatrzę…

Ludzie zły, nikczemny!

Skąd się wziąłeś? co tu robisz?

Czego szukasz znowu

Tu pod ziemią? Nie, już pewnie,

Nigdzie się nie schowam,

Nawet w niebie!… za cóż kara,

Za co mi ta męka?

Komu co zrobiłem złego?

Czyja ciężka ręka

W ciele duszę uwięziła,

Serce zapaliła

I wron mnóstwo niezliczone

­Myśli wypuściła??

Za co, nie wiem, jam karany,

Okrutnie karany!

Kiedy to odpokutuję

I cierpieć przestanę,

Nie wiem, zadręczany!!

Wtem poruszyło się pustkowie

I jak z ciasnego grobu mrowie

Na sąd powstają ostateczny

Umarli i po prawdę wieczną.

To nie zmarli, nie zabici,

Nie sądu proszący!

Nie, to ludzie, żywi ludzie,

Kajdany noszący.

Skuci, złoto z nor wynoszą,

By zalać do końca

Paszczę chciwca!… Katorżnicy.

Za co? wie, dlaczego…

Wszechmogący… lub też może

Nie wszystko dostrzega.

Tam złoczyńca piętnowany

Włóczy wciąż kajdany;

Ówdzie zaś zębami zgrzyta

Zbójca katowany,

Niedobitka towarzysza

Zarżnąć chce, narwany!

Między nimi zaciekłymi;

W więzy przystrojony

Król tej ziemi! król wolności,

Piętnem uwieńczony!

I nie prosi na katordze,

Nie jęknie, nie krzyknie!

Raz nagrzane dobrem serce

Nigdy nie ostygnie!

A gdzież twoje myśli, różowe to kwiecie,

Pieszczone i śmiałe, dojrzałe twe dzieci,

I komuś je, druhu, i komuś przekazał?

Czyś może na wieki skrył w serce od razu?

O, bracie, nie chowaj! Lecz rozsyp, by zbudzić!

A wzejdą, wyrosną i wyjdą na ludzi!

Czy jeszcze dać tej męki, zgrozy?

Starczy, starczy, bo tak zimno,

A mróz budzi rozum.

Znów lecę. Ziemia w krąg czernieje,

I drzemie rozum, serce mdleje.

Aż patrzę: chaty nad szlakami

I miasta też ze stu cerkwiami,

A w miastach niczym te żurawie

Musztrują się Moskale żwawi;

Nakarmieni i obuci.

Kajdanami dobrze skuci,

Ćwiczą musztrę… Patrzę – dalej

Blask w dolinie, niczym

Na bagnisku gród widnieje,

Nad nim ciężką małą czernią

Niczym chmura … I lecę wraz tam­ –

To bezkresne miasto.

Czy to tureckie,

Czy to niemieckie,

A może nawet i moskiewskie.

Cerkwie i pałace,

Panowie brzuchaci,

Ni śladu po jakiejś chacie.

Zmierzch zapadał… mrowie ogni

Wkoło zapłonęło –

Aż się zląkłem … „Hurra! hurra!” –

­Wszystko zakrzyknęło.

„Cyt-cyt, głupcy! Przytomniejcie.

Czemuście tak radzi?

Że się pali?” – ,Jaki chochoł,

Nie zna on parady.

Tu parada! I sam raczy

Dzisiaj spacerować!”

„A gdzież to coś, owa caca?”

„Widzisz – pałac nowy”.

Pcham się; dzięki, że się zjawił

Krajan, jak pojąłem,

Z cynowymi guzikami:

„Skąd się tutaj wziąłeś?”

„Z Ukrainy”. „No, to jakże,

I mówić nie umiesz,

Jak tutejsi?” „Ale, mówię,

Tak rozmawiać umiem,

Ale nie chcę”. “Jaki cudak!

Tutaj służę, wejść pilnuję

Znam je wszystkie, jeśli zechcesz,

Ciebie wwieść spróbuję

Do pałacu. Lecz my, widzisz,

Oświeceni nieźle –

Nie pożałuj pół rubelka…”

A niech cię, obmierzły

Kałamarzu… Tak się stałem

Znowu niewidoczny,

Do pokoi się przepchałem.

Boże mój wszechmocny!!

Oto gdzie raj! tu nadzwyczaj

Aż kapią od złota

Podlizusy; wtem wysoki

I gniewny Sam oto

Występuje. Obok niego

Caryca – nieboga,

Jak opieńka zasuszona,

Długa, cienkonoga,

I do tego nieszczęśliwa,

Trzęsie stale głową.

A więc taka to bogini!

Niech cię Bóg zachowa.

A ja, głupi, ciebie, caco,

Nie widząc, niestety,

Uwierzyłem tępogłowym

Twoim wierszokletom.

Oto głupi! jeszcze bity!

Kwitkom uwierzyłem

Moskalowym. Oto czytaj

I dowierzaj miłym!

Za bogami – panów, panów

W złocie wszyscy, w srebrze!

I mordaci, i brzuchaci,

Jak tuczone wieprze!…

Aż się pocą, tak się pchają,

Żeby stanąć migiem

Koło Samych: może stukną,

Albo raczą figę

Też pokazać; choć malutką,

Choć pół figi, aby tylko

Już po samą mordę –

Aż stanęli wszyscy rzędem

Bezjęzyczną hordą

Ani mru, mru. Car coś brzęczy;

Carowa się rusza,

Niczym czapla pośród ptactwa

Skacze z animuszem.

Długo w dwójkę tak chodzili,

Jak nadęte sowy,

O czymś – z dala nie słyszałem

­Wiedli tam rozmowę.

O ojczyźnie, jak się zdaje,

I nowych naszywkach,

I o musztrach jeszcze nowszych!…

I carowa szybko

Siadła, milcząc, na zydelku.

Patrzę, car nie siedzi

Idzie wprost do najstarszego…

W mordę jak zajedzie!…

A nieborak się oblizał;

I mniejszego w brzucho

­Aż huknęło!… a ten sobie

Znów mniejszego szturcha

W kark i zdrowo; ów mniejszego,

A mniejszy małego,

A ten drobnych, a drobnica

Już za progiem, z biegu

Jak się rzuci po ulicach,

I nuże tasować

Niedobitków prawosławnych,

A ci lamentować

Oraz wrzeszczeć; i jak rykną!

Hula nasz ojczulek, hula!

Hurra!… hurra!… hurra!…

Roześmiałem się i tyle;

Także mnie ścisnęli,

I to nieź1e. Gdzieś przed świtem

Wszystko to posnęło;

Tylko czasem prawosławni

Stękali po rogach

I stękając, za ojczulka

Upraszali Boga.

Śmiech i łzy! Poszedłem zwiedzić

Miasto i na spacer.

Noc jak dzień. Spoglądam wkoło:

Pałace, pałace

Sterczą ponad cichą rzeką;

Cały brzeg obszyty

Jest kamieniem. Aż się dziwię,

Jak niesamowity!

Jak to wszystko się zrobiło

Z takiej ci kałuży

Takie cudo … tutaj ludzkiej

Krwi przelano dużo –

I bez noża. A na wyspie

Twierdza jest, dzwonnica,

Aż przyjemnie patrzeć, błyszczy

Ostra jak iglica.

A zegary wybijają.

Zawracam – aż cwałem

Koń tu leci, kopytami

Rozbija wprost skałę!

Na nim zaś na oklep siedzi,

W świtkę odzian zmiętą,

Czy nie w świtkę. Głowa jakimś

Liściem obwinięta,

Koń się wzbija – oto rzeczkę

Już… już… ma przeskoczyć.

A ten rękę w dal wyciąga,

Jakby świat ochoczo

Sam by zgarnął. Któż to taki?

Czytam liter smugę,

Co na skale tej wykuto:

To „pierwszemu druga”

Takie dziwo postawiła.

Będę wiedział długo:

P i e r w s z y  –  naszą Ukrainę,

Przybijał do krzyża,

D r u g a  –  tę biedaczkę, wdowę,

Już dobiła, chyża.

Kaci! kaci! ludożercy!

Dwoje się nażarło

I nakradło – coś ze sobą

Wzięło, gdy umarło?

Ciężko, ciężko się zrobiło,

Jakbym czytał teraz

Całe dzieje Ukrainy.

Stoję i zamieram…

A tymczasem – cichy, smutny

Do mnie śpiew dociera,

Śpiewa coś niewidzialnego:

„Z tego miasta, och, z Głuchowa

Pułki wyruszyły.

Ze szpadlami szły na linię,

Mnie władze wysłały

Na stolicę z Kozakami

Jako ich hetmana!

O, nasz Boże miłosierny!

Carze podły, marny,

Carze wstrętny i podstępny,

Ty chciwy potworze!

Co zrobiłeś z Kozakami?

Błota, kawał morza

Zasypałeś ich że kośćmi;

I wzniosłeś stolicę

Na ich trupach katowanych!

I w ciemnej ciemnicy

Jam, swobodny stary hetman,

Z głodu życie skończył,

I w kajdanach. Carze! carze!

Bóg nas nie rozłączy

Z tobą. Mocno kajdanami

Skuciśmy na wieki.

Jakże ciężko mi nad Newą

Przebywać. Dalekiej

Ukrainy ukochanej

Może nie ma wcale.

I poleciałbym popatrzeć,

Lecz Bóg nie pozwala.

Może Moskwa wypaliła

I Dniepr też spuściła

W morze sine, rozkopała

Wysokie mogiły –

Naszą chwałę. Lecz się zlituj,

Boże, Boże miły”.

I zamilkło; naraz widzę:

Biała chmura kryje

Szare niebo. A w tej chmurze

Jak zwierz w lesie wyje.

To nie chmura – białe ptaszę

W tym kształcie zleciało

Nad mosiężnym litym carem

Zalamentowało:

„I my skuci z tobą wiecznie,

Ludożerco smoczy!

A na sądzie ostatecznym

Od twych chciwych oczu

Boga całkiem zasłonimy.

Tyś nas z Ukrainy

Spędził gołych, głodnych w śniegi

Tej obcej krainy

I porżnąłeś; ze skór naszych

Dla siebie purpurę

Zszyłeś mocnymi żyłami

I stolicy mury

Wzniosłeś w nowej szacie. Popatrz:

Cerkwie i pałace!

Więc się raduj, wściekły kacie,

Przeklęte ladaco!”

Rozleciały się w rozsypkę,

Już wschodziło słońce.

A ja stałem, wciąż się dziwiąc,

Ze strachu aż drżący.

Już ubodzy się ruszali,

Śpiesząc do roboty,

Na rozstajach musztrowali

Moskale do potów.

Skrajem ulic się śpieszyły

Zaspane dziewczęta,

Lecz nie z domu, a do domu!

Przez matkę wypchnięte,

Bo noc całą pracowały

Na chleb niebożęta.

Długo stoję pochylony,

Myślę – aż noc blednie,

Jak to ciężko zarabiają

Ci na chleb powszedni.

Oto bractwo się sypnęło

Pisać do senatu,

Podpisywać też – i zdzierać

Z ojca, jak też z brata.

Spośród nich i rodaczkowie

Czasem wyzierają.

Po moskiewsku tak i rżną ci,

Śmieją się i łają

Ojców swych, że od małego

Nie uczyli brzękać

Po niemiecku, teraz kiśnij,

W atramencie – męka!

O, pijawki! może ojciec

Swą ostatnią krowę

Żydom sprzedał, nim nauczył

Was moskiewskiej mowy.

Ukraino! Ukraino!

Oto twoje dziatki,

Atramentem zachlapane

Twoje młode kwiatki.

Zgłuszył je moskiewski blekot

W niemieckich cieplarniach.

Ukraino ty bezdzietna,

Wdowo, płacz i marniej!

Trzeba jednak pójść, popatrzeć –

­Do carskich pokoi,

Co tam dzieje się. Przychodzę:

A starszyzna stoi.

Rzędem grupa sapie, chrapie,

Nadęła się cała,

Jak indyki i na drzwi te

Skosa spoglądała.

Wreszcie drzwi się otworzyły

I niczym z barłogu

Niedźwiedź wylazł, ledwie, ledwie

Trzyma się na nogach;

I odęty, aż posiniał:

Bo go męczył właśnie

Kac przeklęty. Na najgrubszych

Jak tutaj nie wrzaśnie –

­Wszyscy ci co do jednego

Zapadli się w ziemię!

I wywalił gały ze łba –

­Zatrzęśli się niemi

Pozostali; jak szalony

Mniejszych łaje wkrótce –

Ci też w ziemię; on do drobnych –

­Znikają wszyściutcy!

Do czeladzi on – i czeladź,

Czeladź poznikała;

Do Moskali – Moskaliki,

Tylko zajęczało,

Poszli w ziemię; dziwny w świecie

Zdarzył się przypadek.

Patrzę, co to dalej będzie,

Co zrobi niedźwiadek!

Ten spokojnie stoi sobie,

Zwiesi łeb ponuro

Biedaczysko. Gdzież przepadła

Niedźwiedzia natura?

Jak koteczek, taki cudny.

Aż się roześmiałem.

Ten usłyszał i jak huknie –

­Ze strachu zdrętwiałem,

Obudziłem się… O, taki

Dziw się przyśnił dzisiaj,

Cudo jakieś!… takie tylko

Pomylonym śni się

I pijakom. Więc się nie dziw,

Braci droga, miła,

Żem nie swoje opowiedział,

Lecz to, co się śniło.

8 lipca 1844, Petersburg

Tłumaczył Petro Kupryś

«Над Бугом і Нарвою», 2014, № 2, стор. 7-17.

Залишити відповідь

Ваша e-mail адреса не оприлюднюватиметься. Обов’язкові поля позначені *